Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więc? — poddał Żałyński.
Ibn Tassil zamienił parę krótkich zdań z lekarzem.
— Ten mądry i bogobojny człowiek, oby Allach miał go wiecznie w swej opiece — mówił, wskazując na lekarza, nie spuszczającego oczu z leżącego — sądzi, że jako „mehendys“ mógłbyś, szlachetny panie, stać się dobroczyńcą całego El Barrar. Oto... chodzi o wodę! Mamy, coprawda, dwa źródła w obrębie wioski, ale są one skąpe. Więcej jak kilkanaście dzbanów odrazu nie można czerpać... trzeba czekać, aż źródła się napełnią. Dla nas i dla naszych zwierząt wystarczy, ale na pola i ogrody już nie! Rozumiesz, panie, czem dla rośliny jest woda? Bez niej ginie, i cała praca nasza idzie na marne! Ale oto niezbyt daleko od El Barrar, gdzieś w wąwozach górskich za dawnych czasów było źródło wielkie, potężne, które dawało tyle wody, że płynęła ona szerokim strumieniem z gór przez El Barrar aż do słonych wód Akaby. Wtedy El Barrar było rajem prawdziwym! A teraz co... nędza! — pokiwał smutnie głową i umilkł, zasępiwszy się.
— Skąd wiecie, że tędy przepływał strumień? — zapytał po pewnym czasie Żałyński.
— Wiemy! — ożywił się nagle Arab. — Pradziadowie nasi, za których czasów płynął strumień, mówili o tem swym dzieciom i wnukom... ci znów — dziadom i ojcom naszym, a oni — nam! Strumień płynął!