Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ojciec mój obiecał ci mnie w dobrej wierze! — odparła dumnie — To ja sama postanowiłam raczej zabić się, niż... należeć do ciebie.
Z warg przysłuchujących się uważnie rozmowie rozbójników zerwały się dwa okrzyki podziwu.
El Terim zmierzył obu włóczęgów surowem spojrzeniem.
— Idźcie precz! — krzyknął gniewnie.
Oblicza Arabów skurczyły się nagłym napadem wściekłości.
— Jesteśmy wolnymi ludźmi, i nie masz prawa przemawiać do nas temi słowy! — warknął jeden z nich.
— Przemawiaj tak do swych podłych sług, a nie do nas, ty stary, parszywy psie, oblazły z sierści! — huknął drugi, kładąc mimowolnym ruchem dłoń na rękojeści jataganu, zatkniętego za pasem.
Lekarz stropił się nieco.
Banda jego liczyła dwanaście głów, z tego połowę sług sprowadzonych z El Barrar, lecz pomimo równowagi sił szaleństwem byłoby zadzierać z tymi pięcioma zabijakami, których łączyła solidarność popełnionych przestępstw i ewentualnej za nie kary.
Zamilkł przeto dyplomatycznie, udając, że nie przywiązuje wagi do gburowatych i obelżywych słów włóczęgów.