Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pomarszczone oblicze lekarza rozświetliły blaski triumfu.
Zamienił szybkie spojrzenie z Abdullahem i zwrócił się ku dziewczynie, która, powstawszy z kamienia, stanęła przed nim.
El Terim milczał, oczekując jej słów.
Twarzyczka Dżailli była tak biała, jak lekki haik, wychylający się z pod burnusa. Rozchylone jej usta chwytały raz po raz powietrze, jakgdyby piersiom jej brakło oddechu. Drżącemi dłońmi przyciskała serce, trzepocące się w falującej gwałtownie piersi.
Stała tak, nie mogąc wykrztusić z zaciśniętej krtani ani jednego słowa.
Była w tej chwili tak piękna, że towarzyszący Abdullahowi włóczęga począł w głos cmokać wargami, nie mogąc snać opanować swego zachwytu.
— Mówiłeś, El Terimie, że pragniesz pojąć mnie za żonę! — wyszeptała wreszcie z widocznym trudem.
Skinął głową w milczeniu.
— Wiedz o tem, że żywa nigdybym nie wstąpiła pod dach twój! Niema takiej siły na świecie, któraby mnie zmusiła do zostania twą żoną! — ciągnęła dalej, marszcząc swe czarne brwi,
— Więc ojciec twój oszukiwał mnie? — wtrącił lekarz.
Na policzki dziewczyny wybiegł płomień oburzenia.