Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

słowa jego zdziwiły ją niepomiernie, gdyż była pewna, że zacięty El Terim odrzuci jakąkolwiek bądź myśl skruchy i upokorzenia się.
Tymczasem na płaszczyźnie ukazały się postaci zadyszanych od szybkiego biegu zaufanych lekarza.
— Co tam znów nowego? — pytał tenże, przystępując ku nim.
— O... panie... wielka nowina! — krzyczał Abdullah, przykładając dłoń do piersi na znak powitania. — Oto w wąwozie, który biegne opodal, spotkaliśmy... zgadnij, panie, kogo?
El Terim wzruszył obojętnie ramionami:
— Czy ja wiem! — mówił niedbale — tylu ludzi włóczy się po pustyni!
— Natknęliśmy się na tego niewiernego psa, który spadł z nieba i który przybył tutaj z nami z El-Barrar! — ciągnął dalej Abdullah.
Cichy okrzyk przerwał jego słowa. Wydarł się on z piersi Dżailli, której twarz mieniła się niepokojem i nadzieją zarazem.
El Terim pozostał niewzruszonym. Zdawało się, że nie dosłyszał okrzyku dziewczyny, lecz błyski źrenic, biegnące raz po raz ku niej z pod zmrużonych jego powiek, świadczyły aż nadto wyraźnie, że obserwuje on ją uważnie.
— I co? — rzucił.
— Schwytaliśmy go, gdyż pewnem jest, że szpiegował nas na własną rękę, chociaż Ibn Tas-