Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

udał się tam i, zasiadłszy na kamieniu, ponurym wzrokiem wpatrywał się w poszarpane wiszary skalne.
Za chwilę postać dziewczyny ukazała się w otworze jaskini. Za nią szedł strażujący.
Lekarz skinął głową i rzekł poważnym głosem, w którym przebijał się ton udanej pieczołowitości.
— Niedobrze jest dla takiego, jak ty, kwiatu przebywać bezustannie w ciemności! Kwiat potrzebuje słońca! Spocznij i zaczerpnij świeżego powietrza!
Dziewczyna bez słowa osunęła się na kamień i, oparłszy głowę o skalną ścianę, przymknęła oczy.
Cierpienia moralne i ciągłe przebywanie w ciemnej, zadymionej dymami ogniska i kaganków jaskini powlokły jej twarzyczkę delikatną bladością. Oczy, zmęczone płaczem, stały się jeszcze bardziej głębokie. Źrenice patrzyły przed siebie obojętnie, zasnuwając się co chwila matowym blaskiem smutku.
El Terim przez chwilę spoglądał na nią w milczeniu, napawając swój wzrok jej krasą i bezbronnością.
Strażujący umieścił się poniżej dziewczyny, odcinając jej tem samem jedyną drogę do ucieczki.
— Nie widziałem cię ani wczoraj, ani też dzisiaj jeszcze, więc chcę się zapytać, czy łaska