Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

El-Barrar. Za nią jak złe, krwiożercze sępy przyciągnęli synowie Faszer-el-Seunara, myśląc wciąż dniem i nocą o wydarciu jej tajemnicy. Ciągłe wojny pomiędzy obu potężnemi dawniej rodami sprawiły to, że stali się biednymi. Ale nienawiść pomiędzy nimi nie wygasła nigdy! Dopiero ja pogodziłem się z El—Terimem, sądząc, że odkryjemy razem tajemnicę emira. Ale — tu zwiesił smutnie głowę — Allach pokarał nas snać, gdyż pomimo wielokrotnych poszukiwań me zdołaliśmy natrafić na ślad. Dopiero ty, a raczej ci nieszczęśni „inglesi“ wyjaśnili wszystko.
Zamilkł na chwilę.
— Kto wie... może nieba nie życzą sobie, aby tajemnica ta została odkrytą? Dlatego zginął emir wraz ze swym przyjacielem... dlatego giną i ci! — dodał po pewnym czasie, wskazując ruchem głowy w stronę złowrogiego namiotu.
— Jak sądzisz, Ibn Tassilu? — zapytał Żałyński. — Co może się znajdować w podziemiach, o których wspominał sługa emira?
Arab rozłożył bezradnie ręce.
— Nikt tego nie wie na pewno, lecz sądzą wszyscy, że złożone są tam wielkie... wielkie skarby, za które kupićby można całe królestwa!
Żałyński spojrzał na niego.
Oblicze Araba paliło się niezdrowym rumieńcem pożądania i chciwości. Widoczne było, że myśl o skarbach władnie nim całym niepodzielnie