Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Żałyński wyszedł z namiotu, czując, że robi mu się niedobrze w tej atmosferze, przesiąkniętej krwią i zbrodnią. Arabowie poszli za jego przykładem.
Poganiacze stali opodal, zamieniając pomiędzy sobą ciche, trwogą nacechowane słowa.
Żałyński usiadł na jednym z głazów i zdjął skórzany hełm z głowy. Otarł rękawem kurty czoło, zroszone kroplami zimnego potu.
Ibn Tassil siadł obok niego i, splótłszy dłonie na kolanach, wyczekiwał w milczeniu słów Europejczyka.
El Terim, zamieniwszy parę wyrazów z poganiaczami, powlókł się wolno ku wielbłądom, odpoczywającym w cieni pod ścianą wąwozu.
— Trzeba będzie wysłać kogoś naprzeciw tym „inglesi“, którzy mają przybyć z Akaby! Niechaj przybywają prędzej! — rzekł wreszcie Żałyński, podnosząc wzrok na Araba.
Ibn Tassil pokręcił głową.
— To będzie trudno! Ten, kto pojedzie, może się minąć z nimi na pustyni, gdyż niewiadomo, którędy bedą ciągnąć... czy skrajem pustyni, czy też wąwozami! A zresztą, kto pojedzie? Ja nie mogę, gdyż musiałbym przedtem odprowadzić Dżaillę do El-Barrar, co zajęłoby dwa co najmniej dni... El Terim nie zechce z pewnością, a żaden z poganiaczy nie zna drogi! Jeden Mohammed ben Ali mógłby jechać, ale jego, panie, niema.