Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zazdrośnie ukrywała. Prócz tego ludzie ci mogli znaleźć jakieś skarby, o czem rozniosło się w okolicy przez poganiaczów i robotników, niecąc chciwość wśród tych, którzy skarby doczesne stawiają wyżej od łask Allacha — zwrócił się do Żałyńskiego Ibn Tassil. — On mówi jeszcze, że...
— Powiedz mu, że bredzi, mówiąc tak! — wybuchnął Żałyński. — Ci „inglesi“ nie byli poszukiwaczami skarbów, a ludźmi nauki, którzy stokroć są milsi Allachowi, niż on sam!
Ibn Tessil rzucił wzrokiem na lekarza, który ze spokojem nabijał fajkę tytoniem, nie zwracając jakgdyby zupełnie uwagi na podniecenie, malujące się na twarzy lotnika, i gwałtowny ton jego głosu.
Pogładził kilkakrotnie dłonią brodę i, zbliżając się ku Żałyńskiemu, zagadnął, zmieniając temat rozmowy.
— Co zamierzasz uczynić, panie?
Głośne okrzyki poganiaczy dobiegły z zewnątrz. Za chwilę w otworze namiotu ukazała się przejęta strachem twarz Selima.
— Panie... w tym drugim namiocie leżeć nieżywy Arab! — On mieć rozbitą głowę!
Żałyński przypomniał sobie słowa doktora Ebgarda, wypowiedziane doń przy pożegnaniu. Trzecią ofiarą morderców był zapewne ów służący chory na dyzenterję.
Ibn Tassil powtórzył swe pytanie.