Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jąc beznadziejnym ruchem ręce, wzruszył ramionami.
Wyszedł z poza stołu i, ocierając o płótno namiotu poplamione krwią palce, rzucił parę słów Ibn Tassilowi.
— Nie żyją, panie! Dłonie ich i stopy pokryła już trupia siność! — rzekł ten ostatni. — El Terim twierdzi, że śmierć nastąpić musiała jeszcze wczoraj, zanim noc spadła na ziemię — dorzucił po chwili.
— Kto ich zabił? — zapytał głuchym, nieswoim głosem Żałyński.
Ibn Tassil począł cicho rozmawiać z lekarzem, który tymczasem przysunął sobie składany płócienny stołek i rozsiadł się na nim wygodnie.
— Zapewne rozbójnicy, panie! — wyjaśnił Ibn Tassil Żałyńskiemu. — Od czasu do czasu takie napady zdarzają się na pustyni. Ostatni raz było to przed samym zeszłorocznym Bajramem. O dwa dni drogi od Akaby napadnięto na kupca, jadącego z towarem do Dżed-Katarin i zamordowano go, a z nim trzech poganiaczów. Wielbłądy i towar przepadły też...
El Terim przerwał jego słowa. Mówił długo, chwiejąc z powagą głową i rozkładając ręce. Ibn Tassil potakiwał mu, dorzucając co chwila jakieś krótkie zdanie lub pojedyńcze wyrazy.
— On mówi, że Allach ukarał tych „inglesi“, gdyż wydzierali ziemi jej tajemnice, które tak