Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

miał ranami i skrzepami krwi. Na karku, tam, gdzie plecy stykają się z szyją, ziała olbrzymia rana, z której wysączyło się tyle krwi, że ciemny jej pas, spływając po ramieniu, czynił wrażenie ponsowej wstęgi, rzuconej na świecące trupią bladością ciało!
— Ten cios był śmiertelny! — szepnął Żaiyński. — Senna arterja zapewne przecięta!
Wstrząsnął się nagle, uczuwszy lekkie dotknięcie.
Odwrócił głowę i dojrzał utkwione w siebie tchnące zdumieniem oczy Ibn Tassila.
Wskazał ręką leżące bezwładnie ciała, nie mogąc przemówić ani słowa.
Arab zabobonnym ruchem dotknął palcami zwieszającego się mu od pasa różańca.
— Szejtan... lub zły duch pustyni! — wyszeptał.
ałyńskiemu przyszło w tej chwili na myśl, że może jednak choć w jednym z tych nieszczęśników tli jeszcze iskierka życia, wypadł więc przed namiot i, natknąwszy się na El Terima, chwycił go za ramię i pociągnął za sobą.
Lekarz nie przejął się zbytnio straszliwym widokiem, jaki ujrzał. Ujął rękę Gibbona i, podniósłszy ją do oczu, obserwował przez chwilę, poczem pochylił się nad leżącem pod ścianą namiotu ciałem.
Oględziny trwały krótko.
El Terim odwrócił się do lotnika i, rozkłada-