Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na polowem łóżku z rozrzuconemi po obu stronach ciała rękami leżał profesor Gibbon z głową, zwieszającą się bezwładnie ze skórzanej poduszki. Jego rozwarte szeroko oczy, szkliste, utkwione nieruchomo w stropie namiotu, miały w sobie tyle obłędnego przerażenia, że Żałyński wzdrygnął się, zdjęty lękiem i zgrozą.
Koszula Gibbona jak również i cała pościel upstrzona była obficie plamami zaschłej już krwi.
Żałyński pochylił się nad leżącym. Z lewej strony szyi widniała szeroka rana, nawpół zakryta krwawemi soplami, ciągnąca się od krtani aż do ucha. Widoczne było, że cios spadł nań podczas snu i że ulatująca wraz z życiem świadomość jego zdołała nieznacznemi zaledwie odruchami wydrzeć się z objęć niemiłosiernej śmierci.
Żałyński podniósł dłoń do czoła, cisnąc je jakgdyby w zamiarze odegnania krwawej zmory. Wzrok jego padł w kąt namiotu, gdzie pomiędzy stołem i drugiem łóżkiem bielała nieobuta stopa.
W tej chwili wchodzący do namiotu Ibn Tassil uniósł zasłonę, zakrywającą wejście. W namiocie uczyniło się widniej.
Żałyński z bijącem złowieszczem przeczuciem sercem przegiął się przez niewielki stół, zaglądając w kąt.
Skulony dziwacznie, z dłońmi, zasłaniającemi twarz, leżał doktór Ebgard w podartej na strzępy bieliźnie. Całe nieomal plecy i prawy bok pokryte