Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzekł Żałyński, wodząc wzrokiem po rozległej płaszczyźnie wąwozu i okalających go wyniosłościach.
Zsunął się z wielbłądziego grzbietu, wyprostowywując z przyjemnością zmęczone niewygodnem siedzeniem ciało.
Ibn Tassil i lekarz poszli za jego przykładem. Poganiacze odprowadzili zwierzęta nieco nabok i zajęli się rozluźnianiem popręgów i zdejmowaniem siodeł.
El Terim rzucił parę zdań Ibn Tassilowi.
— Czcigodny lekarz zapytuje, czy nie wiadomo ci, panie, co się znajduje w tych pakach i koszach? — zapytał ten Żałyńskiego.
Lotnik wzruszył ramionami.
— Skądżeż mogę wiedzieć? Zapewne...
Słowa jego przerwał głośny okrzyk zgrozy, wydany przez Selima. Wścibski chłopak, uchyliwszy nieco skrzydło namiotu, zajrzał ciekawie do wnętrza, lecz nagle rzucił się wtył, zakrywając dłońmi oczy.
— Co tam? — zakrzyknęli równocześnie Żałyński i Ibn Tassil, spiesząc ku niemu.
Chłopak stał z pobladłą z przerażenia twarzą i trzęsącą się dłonią wskazywał ciemny otwór namiotu.
Oczom Żałyńskiego, który pierwszy wpadł do namiotu, przedstawił się straszliwą zgrozą przejmujący widok.