Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Długi czas panowało milczenie, przerywane tylko pykaniem fajek i spluwaniami palących. Wreszcie jeden z poganiaczy, spojrzawszy raz i drugi na El Tassila, ozwał się nieśmiało.
— W Gaza mówili, że mają budować żelazną drogę od Suezu do Akaby przez pustynię.
El Tassil wyjął fajkę z ust i wlepił ciekawy wzrok w poganiacza.
— Kto mówił? — zapytał.
— Wszyscy! Podobno lada dzień mehendisy mają mierzyć grunt pod drogę.
Ibn Tassil splunął z lekką złością.
Jako prawowierny Arab, przywiązany poza tem latami swego życia całkowicie do tradycji, nienawidził on żywiołowo postępu, nazywając wszelkie jego przejawy dziełami „szejtana“.
To też wiadomość o projektowanej budowie kolei rozgoryczyła go.
— Wszystko to są wymysły niewiernych, aby utrudnić dzieciom Allacha życie! — syknął, wysypując popiół z fajki — Kolej... kolej... Poco? Czyż bez niej nie obejdzie się prawowierny Arab? Na wielbłądzie albo i na koniu można też wszędzie dojechać... i do Gazy, i do Ahaby, i nawet do Suezu, jak kto zna drogę! — ciągnął zirytowanym głosem, błyskając groźnie białkami oczu.
— Kolej prędko chodzi! — szepnął nieśmiało poganiacz, ten, który pierwszy rozpoczął rozmowę.