Strona:Wacław Niezabitowski - Skarb Aarona.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ibn Tassil spojrzał na niego pogardliwie i niemal że nienawistnie.
Allach dał ci młode lata, więc rozum twój jest mały i głupi jak ogon dromadera! — wyrzekł, marszcząc swe krzaczaste brwi. — Prędko chodzi! Wielka rzecz! Tylko szalony wiecznie się śpieszy... człowiek mądry i bogobojny zawsze znajdzie na wszystko czas!
Niefortunny obrońca postępu nie dał widać za wygraną i otworzył już usta, chcąc odpowiedzieć, gdy wtem nagły poszum i brzęczenie, dobiegające z ponad stropu nieba, sprawiło, iż podniósł głowę wgórę, nadsłuchując.
Towarzysz jego uczynił to samo.
Brzęczenie nie ustawało ani na chwilę.
— Żelazny ptak! — ozwał się jeden z nadsłuchujących, wodząc ciekawem spojrzeniem po widnokręgu.
— Aha! przytaknął drugi — Ale jest jeszcze daleko! — dodał po chwili.
— Daleko, a tak głośno mówi! — zauważył pierwszy.
Towarzysz obrzucił go pogardliwem spojrzeniem.
— Wyrosłeś jak palma, a głowa twoja jest pusta jak stary kosz bez dna! — mówił — On nie mówi to serce w nim bije tak głośno! Rozumiesz?