Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Aż u pierwszego woza koń potknął się i padł, łamiąc dyszel i zmuszając całą kolumnę do zatrzymania.
Wszczął się popłoch, ale wraz z nim naszło jakby otrzeźwienie, ocknienie resztek powstańczego oddziału.
Stęgwiłło potrząsnął ręką, owiniętą w rdzawemi plamami nacentkowaną szmatę.
Padły rozkazy.
Pan Godaczewski zawrócił z kilku jezdnymi ku Ligunom, na zbieranie piechurów-niedobitków.
Pan Buchowicz ruszył przodem ku Kołtynjanom, na zwiady.
Kilku antuzowskich dobywało padłego konia z sieci powrozów.
O naprawianiu złamanego dyszla nie można było myśleć. Trzeba było wóz porzucić, konie luzem do innego woza przywiązać a ładunek rozdzielić między trzy inne wozy.
Rozdzielenie tego ładunku nie było łatwem zadaniem. Wprawdzie najbardziej widoma jego część, zsunęła się dosyć zgrabnie i, zarysowawszy się korpulentnemi kształtami imci pana Półnosa, wykrzyknęła zawadjacko:
— Niech licho porwie, ale myśmy także zgasili ładną kopę moskali!...
Już ciężej było z przenoszeniem wyczerpanej, omdlewającej Anetki Prószyńskiej, bardzo trudno było ruszyć skrwawionego mocno młodszego Stęgwiłłę, ale gdy nakoniec przyszło skłonić do wysiadania stężałą w bezruchu hrabiankę Emilję, antuzowskim zabrakło nagle rezonu. Czapy pozdejmowali swe rogate i poglądali po sobie, jakby nie wiedząc, jak się ozwać, jak uszanować.
Emilja podczas z oczyma przygasłemi, z twarzyczką