Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ściół, oparła się. Więc ustąpili, wsłuchując się apatycznie w głuszę, którą wiało ku nim wnętrze świątyni.
Naraz lud, stłoczony w kościele, jęknął i runął na kolana.
Dusiaccy spojrzeli po schylonem przed nimi pogłowiu, a kłoniąc się niepewnie, suponowali jako ksiądz musiał nieladajako grzechom wszelakim dopiec, gdy taka skrucha w narodzie zakołatała.
Aliści, ku wielkiej alteracji dusiackich, znających wskroś proboszcza swego obyczaje, ksiądz Hryszkiewicz, zamiast pięścią na ambonie ostateczny cios złości djabelskiej zadać, do błogosławieństwa ręce wzniósł i zagrzmiał tak potężnym, tak rozradowanym głosem, że dusiackich zgoła gorącość oblała a błogością przejęła. Słyszeli teraz oderwane zdania, każde słowo teraz docierało im do zrozumiałości, łzy im ciurkiem ciekły po obliczach, weselem spływało serce, a przecież nie potrafiliby rzec, czemu ten tłum przed nimi kaje się w szlochu, za co dzięki składa, co księdzu proboszczowi chórem ślubuje.
Nadomiar, organista, czy w tem wzruszeniu pomiarkowanie stracił, czy się splątał, dość, że nie bacząc końca sumy, ryknął basem i Te Deum zakalikował uroczyście.
Tłum, zebrany w kościele, strzymać dłużej nie mógł, zakotłował się, nacisnął dusiackich i rzucił się ku wyjściu, bo pilno mu było do gadania, do krzyczenia, do podzielenia się wezbranemi uczuciami, do radowania się.
Na placu przed kościołem zawrzało w oka mgnieniu. Tysiąc naraz odezwało się głosów, tysiąc pytań padło, tysiąc odpowiedzi. Ludzie obcy sobie, nieznani, rozprawiać jęli zawzięcie, najdując równie bliski a serdeczny