Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stawić, a nawet żyda, co mu skapnął, do ogonka jednej z liter przyczepić i wykrętasem zamaskować.
Gość podziękował i o należność zapytał. Rejent stęknął.
— Dobrodzieju mój, gdyby proces, gdyby pozew, gdyby... gdyby choć testament! Ale tu... nie wiem, drobiazg, nie wiem, dalibóg! Co łaska, co wola pańska!
Klijent do paska pod kamizelą sięgnął dwoma palcami, zadzwonił w ukrytej kieszonce i, nie rachując, dobył szczyptę tęgą złota i imć Raszanowiczowi podsunął.
Rejentowi w oczach zaświdrowało. Toć dukaty szczere, holenderskie, obrączkowe, których, od wiłkomierskich czasów, gdy sam u patrona się wysługiwał, nie oglądał, szczerzyły się doń ze stoła. Imć Raszanowicza aż poderwało. Drżące ręce do dukatów wyciągnął i już zgarnąć je miał, lecz, rzuciwszy wzrokiem na młodzieńczą twarz klijenta, zawstydził się i ręce opuścił bezwładnie.
— Dobrodzieju mój, gdzież mogę!
Gość uśmiechnął się pogodnie.
— Panie rejencie, pierwszy raz się zgłaszam do pana, ale nie ostatni. Więc na zawarcie relacji, jedno w drugie pójdzie! A nuż proces wyniknie!
— Toć-że tego na dwie apelacje starczy!
Drożył się jeszcze imć Raszanowicz a sumitował, lecz klijent rozmowę odwrócił i rozpytywać zaczął o gospodę w Lucynie a napomykać, że radby tu do drugiego dnia zabawić, aby koniom dać wypocząć i po nocy do Landskorony nie zjeżdżać.
Rejent rozpromieniał. Cały Lucyn w okamgnieniu sponiewierał, w niechlujstwie unurzał — i dopiero, skłoniwszy się do nóg pankowi, palnął zaprosiny.