Strona:Wacław Gąsiorowski - Emilja Plater.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gość znów teraz niby się wymawiał, niby uchylał, niby mnóstwo warunków stawił, ale tak łatwych, że w kilka chwil imć Raszanowicz, jak kula, wpadł na drugą stronę dworku, do świetlicy, gościa zwiastować żonie.
Pani rejencina, choć żałosnej była twarzy a wiotkiej urody, w potrzebie miewała okrutną do rządzenia sprawność i bezmała hetmańską orjentację. Stąd, ledwie imć Raszanowicz, z pierwszego impetu sobie ulżył, ledwie wygadał z grubszego, co, kto, jak, gdy rejencina już na dziewki zakrzyknęła, już Błażka na miasteczko po sprawunki z dukatem wysłała, już miała i obiad ułożony i podwieczorek, i wieczerzę — i już obwarzanki wykładała na talerz do zieleniaczku.
Co dziwniejsze, iż wszystkie te rozkazy i postanowienia nie tylko nie przeszkadzały rejencinie słuchać gorączkowych wyjaśnień małżonka, lecz w tem słuchaniu właśnie zdawały się czerpać swoją siłę, bo ilekroć imć Raszanowicz milkł, płaczliwa twarz rejenciny kurczyła się, a głos jej piszczał śpiewnie:
— Pietruleczku, mów, duszko! Do kaczek trzeba majeranku. Mówże, Pietruniu, niedołęgo! Maryś żółtka ukręci! Więc napisałeś?... Maryś!
Aż kiedy po raz trzeci rejent dotarł do końca opowieści, rejencina zakomenderowała omdlewającym głosem:
— Surdut odświętny weź i do gościa... no, rusz się, duszko...
— W tem miejscu, z pod przymkniętych powiek rejenciny, padło na rejenta tak smętne spojrzenie, że pan Piotr jeno ku opuszczonej bezwładnie ręce swej małżonki zerknął i, przysunąwszy się skwapliwie do