Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bem zatoczył się, jak pijany, ku wyjściu i oparł o framugę drzwi. Iliński postąpił za pułkownikiem.
Ulica tonęła w mrokach ponurej nocy. Z obsiąkających dachów chlupotały resztki wody w kałuże pod zrębami domów. Środkiem ulicy sunęły jakieś gromady ciemne, nawołując się wrzaskliwie.
— Mają dzisiaj mordować! — ozwał się po przestanku Iliński. — Lęk zdejmuje pomyśleć. Przy matce mej drobne rodzeństwo i troje starych sług — jeżeli rabunek pójdzie... A wszystkiego można się spodziewać! Podobno wojsko nadciąga — ale czy zdąży, panie pułkowniku, czy zdąży?!
Bem głowę pochylił i zagadnął raptownie:
— Czy Orlikowski nocuje w koszarach?
— Nie, kapitan na te dwa dni świąt wyjechał pod Wierzbno. Jabłonowski trzyma komendę, za wiadomością sztabu brygady...
— A obsługa?
— Zwyczajnie połowa, bodaj mniejsza część pełni służbę. Na apel niejeden nie wrócił. Kapitan wyrzeka słusznie. Warszawa pod bokiem, ciągnie żołnierzów, dezercja. Z tego postoju więcej ubytku niż po najsroższej potrzebie...
— Na cztery armaty wystarczy?
— Obsługi? — niezawodnie.
Bem dał znak Ilińskiemu, aby szedł za nim. Podporucznik ruszył bez wahania.
Pułkownik jakby ważył coś, jakby zastanawiał się.
— Iliński — mruknął przez zęby — czy aby waćpan nie nadto dałeś się zwieść wrażeniom?
— Wrażeniom?
— Hm — w najlepszej wierze! — Rząd musiał się zabezpieczyć. No tak, nahałasowali mu przed pałacem. I nie pierwszy raz! Ale trudno na zdesperowany lud z bagnetami!...
W głębi ulicy Miodowej zerwał się przeciągły poszmer.
— Idą! — szepnął Iliński.
— Kto — dokąd?! Troi się waćpanu! I dalipan ciemno, że światu nie widać! Latarnicy snać także delibe-