Strona:Wacław Gąsiorowski - Bem.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jejmość nie dała się atoli udobruchać rejteradą i mocniej jeszcze pofolgowała sobie, ku wielkiej uciesze gawiedzi, która zwarła się dokoła pani Madejowej i głośnem świadczeniem podniecała jej mowność.
— I ma ci z tego Polska się uczynić. Lada parobas szabelkę wiesza i spokojnym ludziom ogrodu broni! Naści wojaka! Ale niedoczekanie jego! Niech mnie siarczyste, a swego nie daruję!
— A tak i waspani nie puszczą! — podjudził z boku jakiś głos.
— Hę! No to jeszcze zobaczymy!
— Widzimy przecież! — Znów dwie dzierlatki się wemknęły!
— Dwie dzierlatki! A co tego, nie daruję, żebym miała do samego prezydenta, do generał-gubernatora...
— Et tam, żebyś wasani gładszą była, to i zaraz byś nalazła rację...
Jejmości oczy kołem stanęły na taką przymówkę, zdawało się, że runie na impertynenta, któremu z ciżby pogłowia jeno załamany nochal wyglądał.
Lecz tuż głosy zawtórzyły bezładnie:
— A bo nie! — Przecie! — Lepiej nie próbować! — Co młoda, to młoda! — Jejmościn czas minął! — Hu-hu i prezydenta oskoma nie zdejmie.
Pani Madejowa powiodła dokoła oczyma z bezsilnem wzburzeniem, jakby dla się odsieczy upatrując, i naraz rzuciła się na przełaj między tłum, ku aksamitnemu lampasowi artyleryjskiej furażerki.
Ciżba warknęła na rozpychanie się jejmości, bluznęła konceptami, lecz baba już furażerki dopadła.
— Mości Dziurbacki — ratuj mnie, panie Pietrze. Muszę do ogrodu, a nie puszczają!
Profos, gdyż on to był właśnie, zafrasował się, bo, choć pani Madejowej, która na Starem mieście grzeczną garkuchnię trzymała, rad był, po dawnej znajomości, wygodzie, nie widział jednak sposobu. Baba tymczasem przystawała doń coraz mocniej.
— Uczyń że mi, panie Pietrze! Gospodarstwa odbiegłam. Trzy dni się zbierałam! Sługowaliście razem z nie-