Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miona i piersi aż do krwi. Ciągnęli jednak bez skarg i jęków, utykając i co trochę przemieniając miejsca w uprzęgu. Chiop wyręczał wszystkich po kolei, a do prowadzenia pługa stawała żona, to córka, to chłopak. Nie wiele to pomagało, robota szła coraz ciężej i każda nowo odwalona skiba zdała się być przemoknięta nie tyle deszczem, ile potem i krwią strasznych wysiłków. A chwilami, kiedy już brakowało oddechów, walili się na ziemię, gdzie popadło i leżeli, jak pomordowane bydlęta, martwi niby kloce i zgoła już niewiedzący nawet o sobie.
Niedługo odpoczywali, bowiem nieubłagana konieczność wprzęgła ich z powrotem w jarzma, przymuszając do krwawego trudu. Straszliwe widmo głodu, nie odstępnie snuło się za niemi, poganiając batem rozpaczy.
— Siwkiem jużbym od świętej pamięci zaorał! Wyrwało się chłopu.
Sercami zatargał nagły ból, wyciskając z oczów łzy gorzkich wspomnień.
— Prawdę im rzekłem: zołzowaty i ma grudę. Nie uwierzyły! Juści, na oko koń jak malowany. rosły i chody miał cuganta. Po dworskich, to i nie dziwota. Do nóg się pokłoniłem. Nie gubcie, powiadam, toć nasz żywiciel. Dziesięć morgów pola, sześcioro narodu i z wiosną za pasem, powiadam. Jakże se poradzimy sieroty bez konia jak! Powiadam. Poświargotały i wzieni. Powtarzał może już