Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poraz tysiączny. Ta chwila utraty konia stała mu wciąż w pamięci; była to niezagojona rana, przez którą uciekało jego życie. — Taki koń! Jacek dawał mi za niego parę kasztanów, a nie chciałem bez dopłaty.
I do figlów był skory! Pamiętacie jak to łoni pierzynę z płota ściągnął i latał z nią po sadzie, a odebrać sobie nie dawał. Rozrzewniała się dziewczyna.
— I na gwizdanie przylatywał jak piesek. — wspomniał chłopak.
— Był, był, a teraz i łajna po nim nie stało.
A żebyśta ścierwy! Wio! Wio! Krowa się naraz przewróciła, kobiety uderzyły w płacz, skoczyli na ratunek, na szczęście nic się jej nie stało i dała się podnieść na nogi.
— Granula! Loboga! Granula! — Lamentowała kobieta, obcierając ją z błota i głaszcząc, jak dziecko najmilsze. — Jeszcze gotowa zgubić tę ostatnią kapkę mleka.
— I tak żremy, że świnie nie tknęłyby naszego jadła!
— Zła bydlakowi marchew, to niech idzie w chrzan!
— Dam ja ci lepiej żreć, poczekaj! Wrzasnął chłop, zacinając batem synowskie portki.
— Nie bijcie, a to cisnę wszystko i pójdę sobie w cały świat! Groził płaczliwie.
— Będzie jedną gębę mniej! A powędruj se