Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tatulu, boćki przyleciały — zakrzyczał naraz chłopak, wskazując ręką. — Boćki, laboga!
Przystanęli patrząc za bocianami, krążącymi nad zburzonym dworem i parkiem.
— Kajże to se założą gniazda, kaj! — westchnęła współczująco kobieta.
— Biedne sieroty! — Nawet tej suchej topoli nie darowali. Wszystko im na przeszkodzie! Wrzał głucho.
Bociany spłynęły na zalane łąki, jakiś pies gnał ku nim z radosnem naszczekiwaniem. Wszystkim zrobiło się jakoś weselej, jakby z bocianami wraz zakwitła w sercach nadzieja.
— Ciągta ludzie! Józiek, nie wykręcaj łbem, bo weźmiesz batem. Upominał chłop, ale już go gniew opuszczał i sam co chwila niósł się oczami na łąki, a coś w sobie rozmawiał:
— Jak wracają na gniazda bociany, to wojna odlatuje! Wyrzekł z głębokiem przeświadczeniem.
I znowu podały się karki jarzmom, przygięły się plecy, nogi wparły się w ziemię i pociągnęli pług w głuchem milczeniu. Zmroczyło się naraz i zaczął padać drobny, uprzykrzony deszcz. Sypał obficie niby przez sito, zasuwając świat jakby rozdrganem szkliwem, przenikającem do kości chłodem i wilgocią. Wiosenna plucha zaniosła się na dobre i orka stawała się coraz cięższa i mozolniejsza, ślizgały się nogi, że raz po raz któreś ryło nosem po ziemi, brakowało już sił, jarzmo uwierało boleśnie, a postronki wrzynały się dzieciom w ra-