Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wsiadł do sani, żołnierze go otoczyli, konie ruszyły z kopyta.
Noc się zrobiła. Wjechali w lasy. Konie szły coraz wolniej, bo śniegi leżały ogromne i droga mało była przetarta. Siedział we środku sań. Na przodzie, twarzami do koni siedziało dwóch z karabinami, a z tyłu dwóch miało go na oku. Nikit się nie odzywał. Mróz brał niezgorszy. śnieg skrzypił pod płozami. Niebo wisiało ciemne i jakby nabite gwiazdami. Droga wiła się leśnymi gąszczami, że z obu stron stały ogromne świerki zasypane śniegiem i raz po raz jakaś gałąź trącała go w głowę. Skulał się w sobie i zwierał coraz potężniej, nie czuł ran ni bólów. Marzył jeno coś dziko i strasznie. Marzył o zemście, a co podniósł oczy, to spotykał złowrogie ślepie wroga. Czekał okazyi. Nieznacznie dotykał ręką siekiery. — Nie, nie pora jeszcze! — nakazywał sobie. Las się skończył, szły puste, zaśnieżone pola, polem jakieś wsie z oświetlonemi oknami. Droga była daleka, przeszło pięć mil, i nużąca, Niemcy zaczynali drzemać, widział jak jeden i drugi kiwają się na strony. I konie też ustawały. Czujnemi oczyma dojrzał wszystko i wiedział już, co zrobi. Żeby uśpić ich czujność, zaczął półgłosem odmawiać pacierze i bić się w piersi. Tym ruchem opuścił siekierę do nóg i mocno ujął za stelisko.
Aż przyszła nareszcie wymodlona pora.
Wjechali znowu w bór na drogę prawie cie-