Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mną, pod rozłożyste drzewa. Konie wlokły się krok za krokiem. Niemcy drzemali.
Porwał się nagle i jakby piorunem trzasną siekierą w łeb Niemca: padł bez jęku: drugim ciosem również błyskawicznym, zabił drugiego; wykręcił się i, nim trzeci zdążył porwać za karabin, ciął go, w kark, aż mu krew trysnęła na twarz. Czwarty zeskoczył z sań i strzelił, chybił jednak. Adam rzucił się na niego, niby żbik rozjuszony, i ciął go przez twarz. Zwalił się z wrzaskiem na śnieg. Trwało to wszystko krótką chwilę i czterech Niemców leżało martwych, porąbanych jak w szlachtuzie.
— Mróz was dokończy — szepnął mściwie, patrząc na ich ostatnie drgawki. — Co teraz, co? — podniósł oczy w niebo. — Uciekać! uciekać! — wrzasnął w nim jakiś mocny głos. — A gdzie i po co? Będą ścigali, niby wściekłego psa, i złapią. Maryś już musiała umrzeć! Gdzie się będę tułał? — Zbrzydło mu już wszystko. Nie może wrócić do chałupy, to już mu choćby śmierć. Zemścił się za swoje krzywdy! Napił się tej zemsty po gardło.
Ułożył trupy na saniach, niby martwe kloce, i ruszył do miasta.
Rozmyślał jeno o Marysi i popłakiwał z wielkiego wzburzenia.
Ani widział, jak o świtaniu konie same stanęły przed urzędem niemieckim. Powstał straszny