Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wziąć go w postronki! — rozkazywał Niemiec.
— Nie trzeba. Przecież wam nie ucieknę. Pójdę z dobrej woli.
Pozwolili mu się przebrać i wziąć nowy kożuch. Grzelowa naszykowała węzełek. Przystąpił do żony z pożegnaniem.
— Maryś! Maryś! — wydarł z siebie głos, ociekający krwią serdeczną.
Oprzytomniała i, zarzuciwszy mu ręce na szyję, załkała rozpaczliwie:
— O Jezu! Już my się zobaczym na tamtym świecie! O Jezu! Jezu!
Krew jej buchnęła z ust, straciła przytomność.
Adam przyklął na chwilę przy niej i, błyskawicznie pochwyciwszy siekierę z pod łóżka, schował ją pod kożuch.
— Prędzej! bo cię każę popędzać! — zakrzyczał Niemiec.
Adam odwrócił się jeszcze od progu. Maryś konała, Grzelowa zapaliła gromnicę i kobiety, klęcząc przy niej, w głos się modliły.
Na dworze pod domem, w opłotkach i na drodze zebrało się już sporo narodu. Odkrywały się głowy, gdy przechodził, wszystkie oczy szły za nim, kobiety szlochały w głos, cichość się uczyniła niby na pogrzebie.
— Zostajcie z Bogiem. braty kochane!