Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

biety dygotały pod oknem, żołnierze stali przy drzwiach, Adam przy łóżku żony, która, potrząsając pięścią do Niemca, krzyczała obłędnym, nieludzkim głosem:
— Nie daruj mu! To ten zbój! Za moje dziecko! Za mnie! Nie daruj!
Adam, oszalały zgoła, rzucił się z krzykiem na Niemca.
— Ty psie zbójecki! Za nasze krzywdy! — trzasnął go pięścią w twarz, aż zleciała mu pikelhauba, on zaś, zatoczywszy się na warsztat, rzygnął krwią.
Zołnierze runęli na ratunek. Zawiązała się krótka, straszliwa bitwa.
Kobiety krzyczały w niebogłosy a Brudzowa padła zemdlona. Adam, napadnięty przeważającemi siłami, bronił się z ponurą zawziętością, że w izbie powstał dziki wir tarzających się po ziemi ciał, wrzasków, klątw i chrapliwych, nieludzkich głosów. Chłop był mocny, ale uległ w końcu. Powalili go na ziemię i tak przyrychtowali, że leżał zemdlony i w krwi swojej i cudzej uwalany.
Starszy, przyszedłszy nieco do siebie, popatrzył na niego złowrogo i szepnął:
Tego ptaszka weźmiemy! Zapłacisz mi! Wstawaj, bydlaku! — kopnął leżącego.
Kobiety oblały go wodą, że otworzył oczy i powstał. Chwiał się na nogach. Noc miał w duszy. Straszliwa nienawiść zatykała mu gardło.