Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Widać było sanie, a kilku żołnierzy z karabinami wchodziło w opłotki.
— Grzelowa, zawołajcie Adama, prędzej! — rozkazywała wystraszona chora.
Jakiś gruby Niemiec wszedł do izby, tłukąc hutami, aż zadygotały sprzęty, za nim weszło dwóch z karabinami. W izbie było zupełnie mroczno.
— Adam Brudz jest? — spytał jakiś ochrypły głos, na który Brudzowa zadrżała.
— Jestem. Czego to! — odpowiedział Adam, właśnie wchodząc do stancyi.
— Tu jest rozkaz — trzasnął w rozwinięty papier. — Za obrazę żandarma na służbie masz zapłacić tysiąc marek kary i za opór władzy drugi tysiąc.
— A jak nie zapłacę, to co? — rzucił hardo.
— To ci zarekwirujemy całe gospodarstwo a zapłacić musisz. Hardy jesteś, to my cię nauczymy pokorności. Ostatnią krowę weźmiemy! Światła!
Adam, zaświeciwszy lampę, postawił ją na okapie komina.
Ukazała się jasna głowa, twarz tłusta i czerwona, rude wąsy i małe oczki.
To ten sam! — zakrzyczała strasznie chora, unosząc się z łóżka. To ten piekielnik, co zabił moje dziecko, to ten zbój zapowietrzony — Ratunku. ludzie!
Niemiec cofnął się jakby przed widmem ko-