Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ryby, oznaczałoby przeciwności, straty w gospodarce, choroby dzieci — upewniała z uroczystą powagą.
Brudzowa słuchała z wypiekami na twarzy, czepiając się jej słów niby tonący.
— Mój Boże, czegobym ja nie dała, żeby się to sprawdziło! — westchnęła.
— Jesienią sama dziedziczka z Mrozów przysyłała pokojówkę żebym jej wytłómaczyła jeden sen. Wyłożyłam akuratnie i w miesiąc wszystko się sprawdziło. Jak dzieci kocham! Korczyk pszenicy przysłała mi za to.
— Na dwoje babka wróży i łże aż się kurzy! — zaśmiał się Adam. Tak wywarła na niego gębę, że, machnąwszy ręką, wyniósł się w podwórze.
— Te chłopy to do niczego, żaden nie ma wyrozumienia i dla nich kiełbasa na misce to dopiero rzetelna prawda. Mój taki sam: nauczony przecież i z księdzem ciągle przestawa, i gazety czyta, a głupi, jak stołowe nogi. Ani mu gadaj o snach i wróżbach. Do pustego domu wejść się boi, a niczemu nie wierzy.
Przyszły jeszcze jakieś kumy i, tak sobie spółecznie ugwarzając, siedziały, gdy o samym zmierzchu zabrzęczały dzwonki na drodze wprost chałupy.
— Niemcy! — wrzasnęła Grzelowa, wyglądając oknem.