Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cąc żmijowatą szyją i sycząc groźnie, jął z podniesionemi skrzydłami podsuwać się do łóżka. — On mnie znowu pobije, ten zbój! — wołała pełna radosnego lęku. — Chwal się, głupi, chwal — urągała, gdy gąsior ze zwycięskim gęgotem powracał do stada. — Te siemieniatki powinny już nieść jajka! Koguta trzebaby zmienić: stary i wygląda niby podskubany. Masz się też czem chwalić — zwróciła się do niego, bo właśnie był, stratowawszy dwie kokoszki z rzędu, skoczył na warsztat i piał tryumfalnie. — Rozgłaszaj swoje, rozgłaszaj, ale przed gąsiorem uciekasz! — przyganiała i gdy jej Grzelowa podawała niektórą z kur, każdą ważyła w ręku, macała i, przytrzymując za skrzydła, przemawiała tkliwie: — Nie bój się, głupia, tylko nieś jajka a nic ci się złego nie stanie. Tasiuchny! — ozwała się do paru starych kaczek. — Paskudne ptaszyska, żreć tylko i żreć, jak te nienasycone wilki!
Zmęczyła się jednak prędko tą niesforną wrzawą i, po wypędzeniu stada, długo leżała, w milczeniu przyglądając się figlom królików. baraszkujących na izbie.
— Grzelowa — nagle sobie coś przypomniała. Śniło mi się dzisiaj, żem się kąpała we strudze za młynem. Woda była płytka i takie piachy, że grzęzłam po kolana...
Skrzywiła się stara: ten sen wydawał się jej złym prognostykiem.