Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja mu i po śmierci nie daruję, Panu Jezusowi do nóg upadnę o karę na niego. Jak mnie kopnął, to zaraz poczułam, ż śmierć wstąpiła we mnie. Nie o mnie idzie, ale o to biedactwo, które jeszcze świata Bożego nie oglądało, a już go ludzie zakatrupili. Ciągle je widzę — obejrzała się błędnemi oczyma — chodzi po izbie, to na moją pierzynę robak kochany się skrobie, a czasem woła: »matulu!« Prawda, nieraz nie śpię i uważam, za poduszkę ciągnie i do samego ucha powiada: »matulu!«
Opowiadała z przejęciem i wśród tych szeptów i majaczeń zasnęła cicho.
Nazajutrz znowu poczuła się tak rzeźwą, że rozkazała Grzeloej:
— Wpuśćcie wszystką gadzinę, niechże nacieszę chociaż oczy.
Jakoż izba w mig napełniła się pierzastą hołotą: gęsi, kaczki, kury i gołębie zleciały się z niemałym wrzaskiem i dalejże się bić i gonić za sobą.
— Dajcie mi jęczmienia — prosiła i, otrzymawszy pełną miarkę, jęła słabą dłonią posiewać ziarno na rozchwiane głowy i skrzydła ptactwa. — Użyjcie sobie, niech wam pójdzie na zdrowie. A zgodą, dzieci, zgodą! upominała dobrotliwie. — Ty wilku, będziesz mi tu rozbijał kokoszki — powstała na gąsiora, odpędzającego kury od ziarna. — Poznał mnie ten zdrajca, poznał krzyknęła radośnie, kiedy ogromny stary gąsior, krę-