Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

len posiała i nasadziła kapusty! Żebym się jeszcze raz spiekła na słońcu we żniwa, żebym na Zielną poszła na odpust! Nie dłużej, Adam, nie! Na zimę wszystkobym ci narychtowała jak się patrzy! Prosiaka-bym podpasła na słoninę. Przychowałabym drobiu! Grzybów-bym ci w boru nazbierała! Kapusty nakwasiła! I na późną jesień niechby mnie sobie śmierć zawołała! Cóżby to szkodziło Jezusowi? co? — szeptała rozdzierająco.
Nie potrafił długo wytrzymać tych skamlań okropnych; nie potrafił już patrzeć w jej twarz przeżartą w męce, ni w jej oczy pełne niewysłowionych żalów, więc pod jakimś pozorem uciekłszy z chałupy, zapłakał palącemi łzami rozpaczy.
Nie spała jeszcze, kiedy powrócił, i rzekła prosząco:
— Siądź przy mnie. Tak mi się czegoś cni i tak się czegoś boję.
Oddech miała przerywany, ręce lepkie od potu i oczy gorączkowo świecące.
— Jabym zaraz poznała tego zbója! — buchnęła nienawiścią.
— Jakiego zbója? — Niczego się nie dorozumiewał.
— Tego, który zabił nasze dzieciątko i mnie, tego Niemca. Pamiętam go: gęba czerwona i spaśna, wąsy rude, a oczy jak u złego wieprza, maluśkie i żółtawe.
Pamiętam go i ja. Nie bój się. nie zapomnę.