Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rozeszli się zaraz. Franek usnął natychmiast, żona, po drugiej stronie domu, popłakując i modląc się na przemiany, szykowała mu na drogę węzełki. Na świtaniu, na turkot zajeżdżającej podwody, Kulesza zerwał się z łóżka i poszedł, jak zwyczajnie, obrządzać inwentarze. Nie szło mu jednak, robota leciała z rąk, kręcił się, nie wiedząc do czego się prędzej brać.
Skończyło się na tem, że pogłaskał kobyłę, aż zarżała, chwytając go pieszczotliwie wargami za ramię, poklepał wypasione boki krowom, zajrzał do maciory, nawet gęsiom, siedzącym w sadzie, rzucił dobre spojrzenie i wyszedł w pole za stodołę. Stary Kruczek wlókł się za nim krok w krok. Wcześnie jeszcze było, przed słońcem, świt dopiero bielił ziemie, pokryte ciężką rosą. Jęczmiona miał tuż przed sobą, obok zielone pole kartofli, niedojrzałe owsy polśniewały orosiałemi kiściami, zagony prosa, kawał nasiennej koniczyny, wyrośniętej jak bór, żytnie ścierniska, a za niemi het pod wzgórze rudziały pokosy pszenicy, wczoraj pociętej... Brał w siebie ten luby obraz, jakby konającemi oczyma, na wieki. Przecież ten szmat ziemi był mu wszystkiem: chlebem i pacierzem, kołyską i całym żywotem. Z każdą grudką tej ziemi czuł się zrośniętym tysiącznymi korzeniami. A wojna wyrywa go z matczynego łona i żenie precz, na zatracenie. Oczy mu zamgliły, ledwie powstrzymał krzyk bólu, jakby mu szarpano wnętrzności.