Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Psiekrwie! Zbóje zapowietrzone! — Złość go oślepiła, był, by pazurami rwał na sztuki pierwszego spotkanego wroga. żona stanęła przy nim. — Maryś — podjął, siląc się na spokój — przynajmij a pośpieszaj ze żniwami. Florka zgódź do służby, przyda się w chałupie. A co tylko zbierzesz zapasu w ziarnie czy pieniądzach, zakop głęboko w ziemię. Te niemieckie wilki gotowe wydrzeć ostatni kawałek chleba. Mój Boże — westchnął żałośnie — wczoraj człowiek układał sobie na życie, a jutro może już gryźć ziemię.
— Franek, laboga! Franek! — buchnęła płaczem, rzucając mu się na piersi.
— Nie becz! Zapłacimy ścierwom za wszystko, zapłacimy! — obiecywał zapamiętale, lecz do śniadania usiadł chmurny. Kobieta chlipała z cicha, dzieci kwiliły po kątach, w chałupie zrobiło się strasznie, jakby kto umierał. A kiedy sołtys zawołał, że czas, sądny dzień się zrobił. Nie było końca szlochom i krzykom.
— Pilnuj mi tu dzieci i gospodarstwa, zdaję wszystko na twoją głowę — powiedział na pożegnanie, wsiadając na wóz. Towarzysze już czekali. Cała wieś zebrała się przy nich. Wozy ruszyły zwolna, bo jeszcze każdy miał jakieś słowo ostatnie do rzucenia. Płacz ich przeprowadzał, kobiety ryczały w niebogłosy, niektóremu nawet ze starych łzy kapały z oczu. Jeno poborowi nadrabiali minami, hardo i z góry spoglądając, zasię Jó-