Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nią nie kiwnął. Chłopak nie głupi płacić za drugich.
— Spytaj się o Jaśka Miazgowego, czterech ich siedzi w chałupie. Miazgowa mówiła, że jakby się trafiła służba we wsi, toby Jasiek poszedł. Przewiedz się.
— Chłopak poczciwy i pracowity, cóż, kiedy należy do tej partyi, co się to po lasach ćwiczy, więc jak go zawołają, musi wszystko porzucić i lecieć. Przysięgał na to.
— Aha! to o nich zeszłej niedzieli ksiądz wspominał na ambonie.
— I sam im pomaga. Wezmę chyba Marcina, jak uważasz, Maryś, co?
— Byleś jeno nie żałował! U młynarza się zwałkonił na lekkim chlebie. Bo to mało naszmuglował mąki do Łodzi? Pono i na swoją rękę handluje! Życie ma tam dobre, co tydzień mięso, to nasze nie będzie mu do smaku. Miarkuj ino...
Adam, skończywszy śniadanie, zapalił papierosa i, puszczając dym, srodze się zamedytował nad słowami żony. Niemało go zaniepokoiły.
— Mróz niezgorzej owarzył owies, pójdę pomłócić — zdecydował nagle, powstając.
— Kiedy sprzedasz pszenicę? Stryj powiadał, jako teraz dobrze płacą.
— Mieli po nią przyjechać której nocy, ale po takiej śnieżycy drogi kopne i bokami zgoła nie