Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pstrokate króle, hycając po izbie w śmiesznych podskokach, zaś co zmyślniejsze stawały słupka przed gospodarzami, strzygąc uszami i wąsami.
— Ta stara lada dzień się okoci, już brzuchem włóczy po ziemi — zauważył, rzucając im łyżkę przezornie ostudzonych kartofli. — I maciora ino patrzeć, jak się oprosi. Gniazdo już ściele i przystępu nie daje. Zagotuj dla niej siemienia lnianego.
— Ale kto ją przypilnuje, by znowu prosiąt nie podusiła? — zakłopotała się nagle.
— Zgodziłem Grzelową. Jak tylko zlegniesz, sprowadzi się do nas. Przyda się, boć nie dałabyś sobie rady z dzieckiem i gospodarstwem. Przyjdzie dzisiaj do umowy.
— Pyskacz baba i zakropić sobie lubi, ale robotna i mocna, jak koń.
— I parobekby się zdał. Teraz, jak mamy te pięć morgów więcej, to ciężko mi będzie uradzić samemu. Raili mi Marcina od młynarza. Chłop zdatny!
— Do dzieuch i do gorzałki, wiadomo. Józka Bialikówna nie chodziła to ze skargą do proboszcza na niego? Manił ją żeniaczką i porzucił z dzieckiem. W żywe oczy się wyparł, choć stawiała świadków na wszystko!
— Trudno takiej dać wiary: łajdus dziewczyna. Za każdym parobkiem lata, choćby palcem na