Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przejedziesz. Musisz ją przenieść z góry i schować pod słomę w stodole.
— A żeby tak do kopca pod ziemniaki? Tamby i Niemiec nie zwąchał.
— Nie podobna na taki mróz otwierać kopca. Na nic zmroziłbym kartofle.
— Prawda. Że to nie pomyślałam. Przynieś mi z wiadro wody. Wezmę się do wełniaka. Ale, zanieś psu jeść, bo już skowyczy aż brudno ścierpieć.
— Nie turbuj się, wszystko zrobię, jeno pracuj zwolna i nie szarp się — upominał, wychodząc.
Wody naniósł do sądka w kącie przy drzwiach, miskę zabrał i poniósł się do stodoły.
Kury wraz z gęsiami podniosły w sieni taki wrzask, że musiała je nakarmić i wypędzić przed dom. Rzuciła też przed progiem jęczmienia gołębiom, spływającym z pod strzechy stadem zrudziałych, jesiennych liści. Uprzątnąwszy po śniadaniu zamiotła izbę, podrzuciła drew na ogień, posłała akuratnie łóżka i, zdjąwyszy z nóg drewniane, ciężkie trepy, zasiadła do warsztatu.
Króle, wypełznąwszy z jam komory, znowu poczęły baraszkować na izbie w smudze bladego słońca, bijącego przez roziskrzone, zamarznięte szyby. W izbie robiło się coraz cieplej i rozpostarła się cichość; słychać było tylko monotonne, głuche uderzania cepów, niekiedy jakieś wrzaskliwsze głosy wsi nadlatywały, a czasem zaszczekał ża-