Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

objął ją i, pocałowawszy w pożółkły, zmizerowany policzek, wyszedł z cebratką.
— Że już lepszego niema na wszystkim świecie — szepnęła, goniąc za nim wdzięcznemi oczyma. — A może teraz Pan Jezus ulituje się nade mną — westchnęła, spoglądając błagalnie na święte obrazy. — Żeby jeno nie pomarło, jak tamte — myślała trwożnie.
Bowiem nie wiodły się im dzieci, już byli pochowali dwoje. Młodzi byli, dorodni, zdrowi, zamożni, boć siedzieli na dwudziestu morgach, a tylko w tem jednem jakoś im Pan Bóg nie błogosławił. I to ich okrutnie trapiło. Więc też obecnie, ponieważ Maryś była już w ostatnich tygodniach ciąży, Adam czuwał nad nią niczem kokosz nad pisklętami. Wszystkie kumy dworowały z niego, ale, puszczając mimo uszu wszelakie przekpiwania, wszystko robił za żonę i jak mógł wyręczał. I dzisiaj było to samo, bo nietylko napoił krowę i wydoił ją, lecz również dał żarcie świniom i gęsi wypuścił na świat, że z głośnem gęganiem, brodząc w śniegach, leciały pod chałupę. Zabrał się w końcu do rąbania drzewa, gdy zawołała go żona na śniadanie. Jakoż w izbie już pachniała przysmażana słonina i na szerokiej ławie przed kominem smakowicie parowały ziemniaki i barszcz; bochen chleba leżał pobok.
Jakiś czas pojadali w milczeniu, jeno na skrzybot łyżek o wręby mich wysunęły się z komory