Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czerwoną tarczą ukazało się z poza borów, ziemia stanęła w płomiennych skrzeniach i olśniewających białościach. Wieś też zawrzała nagle gwarem i ruchem. Ze śnieżnych kopic i grobel jęły bić w niebo granatowe, kłębiaste słupy dymów, porykiwania, gęgoty, skrzypy wierzej i studziennych żórawi, naszczekiwania psów. Zaroiły się drogi i obejścia. Przekopywano przejścia między domami; odwalano, poniektóre chałupy, zasypane po strzechy. Już niegdzie po stodołach rozległy się głuche bicia cepów. Jakaś dziwna radość przejmowała serca, że w rozsłonecznionem, mroźnem powietrzu rozbrzęczały się donośnie wesołe głosy i śmiechy. Już gdzieś pomimo mrozu zrywała się piosenka. Kobiety wołały do siebie wskroś zasypanych sadów. Jakieś nabożne kumy, okutane chustami, w mężowskich butach, przebierały się do kościoła.
Właśnie sygnaturka zaczynała zwoływać na mszę, kiedy Maryś, omaściwszy otrębami picie dla krowy, próbowała dźwignąć z ziemi ciężką cebratkę.
— Postaw, jeszcze się podźwigasz, sam zaniesę — powstrzymał ją chłop.
— Ale przypilnuj, żeby nie wylała na ziemię! — Kurom podrzucę ziarna i wnet przyjdę.
— Nie wychodź, póki śniegu nie przekopię. Już ja wszystko zrobię za ciebie, moje ty klejnoty! —