Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A dzień był i owszem bardzo cudny i nie nazbyt gorący, niebo jasne, rozsłonecznione i pełne ptasiego świergotu, jeno roztaczający się dokoła widok rozdzierał mu serce. Do miasta było z dziesięć wiorst i wszystkie wsie, leżące nad drogą, okazywały się spalone i rozbite, zaś pola wyglądały jakby po najstraszliwszym gradzie. Z niektórych pogorzeli jeszcze wydobywały się strugi dymów. Okopy, przerzynające pola i żółcące się piachami, podobne się zdawały powypruwanym kiszkom i wnętrznościom. A jeśli dojrzał jaką niespaloną chałupę, to napewno miała zerwany dach, wydarte okna i przetrącony kulami komin. Wojnę znać było na każdym kroku. Miejscami z przydrożnych krzaków lub rumowisk wyzierały jakieś upiorne twarze. Na pogorzeliskach łazili jacyś ludzie wynędzniali, z twarzami widm i obłąkanemi oczami. W jednej wsi, wyciągniętej wzdłuż drogi a doszczętnie rozbitej granatami, siedziała gromada ludzi, zapatrzona tępo gdzieś przed siebie. Nie odpowiedzieli nawet na »pochwalony«.
Siedzieli martwi, głusi, ślepi, jakby na grobie swoich prac i swojego żywota.
Psy wyły po rumowiskach. Tu i owdzie krowy najspokojniej pasły się w potratowanych zbożach i drób domłócał powalone jęczmiona. Na rozstajach, pod figurami, żółciły się szeregi świeżych mogił żołnierskich.