Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Rozpacz niememi ustami pustki wyła z każdego miejsca.
Nie lepiej przedstawiało się miasto. Przewalały się przez nie walczące armie, biły huragany armat, niszczyły rabunki i pożogi, że leżało w połowie w gruzach. Ocalał tylko rynek i kilka bocznych ulic. Żydzi jęczeli, lamentując na gruzach swoich domów. Na ulicach i placach walały się resztki sprzętów, dachówek, cegieł i przepalonych desek. A tu i owdzie czerwieniły się w słońcu fabryczne kominy, niby potworne pnie sosen okrzesanych z gałęzi. A przytem te żałosne resztki miasta były przepełnione wojskami. Wszędzie panował nieopisany tłok i wrzawy, entuzyastyczne szwargoty przepełniały powietrze. Na każdym kroku stały armaty, wozy, konie i nastożone kozły karabinów. Pod domami rozkładali się na odpoczynek żołnierze, otoczeni chmarami natrętnego żydostwa. Przy studni na środku rynku, pod anemicznymi kasztanami oprawiano świnie i woły, pozawieszane u gałęzi. Opodal dymiły kuchnie pochodowe i roztasowywały się nadjeżdżające tabory. W pewnej oddali, na szosie, przerzynającej miasto, słychać było grochoty bębnów, uroczyście grzmiące trąby, przenikliwe grania fletów i ciężkie bicia tysięcy maszerujących nóg. To nowe oddziały ciągnęły od zachodu.
W narożnej cukierni, wychodzącej na rynek i jakimś trafem ocalałej, aż huczało od rozmów,