Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Magda, nie doczekawszy się odpowiedzi a uspokojona ciszą, odeszła z pod drzwi.
— Boże, bądź mi miłościw! — bił się w piersi i kajał. — To zbójeckie narzędzie gotowe poczciwego człowieka przemienić na zbrodniarza. Ty stary ośle, ty! — strofował sam siebie z gniewem i wstydem. — Zachciewa ci się brykać! Zapachniała ci wojenka! Czekajże, ujmę ja ci obroku, wypościsz się, to ci zaraz zmięknie rura! — strofował i groził sobie. — I nie wódź nas na pokuszenie!
Obwinął pośpiesznie karabiny w jakąś serwetę i, pomimo nocy, zaniósł do podziemi kościelnych i tam schował w jakiejś napół struchlałej trumnie.
Rano Magda podniosła larum, że złodzieje wdarli się na plebanię i w saloniku porozbijali meble, snać szukając pieniędzy. Ukradli tylko szydełkową serwetę.
— Budziłam, dobijałam się, a jegomość spał, jak zarznięty! Musiało ich być dużo! Podłoga zadeptana i słychać było latania i wrzaski... Ale którędy weszli?
Ksiądz się z niczem nie zdradził, lecz, aby uniknąć indagacyi, zaraz po mszy kazał zaprzęgać i pojechał z kościelnym do miasta.
Poczuł się dziwnie zmęczony, rozbity i niezmiernie zdenerwowany.
— Poganiaj! Nie żałuj bata! Już nie mogę wytrzymać! — wołał zniecierpliwiony.