Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mróz go przejął, dygot trzęsie, serce dziwnie rozerwie piersi, ale zarazem owłada nim jakaś nieujarzmiona moc i niby żelazną garścią ponosi i rzuca na wroga.
— Biegiem! Biegiem! Na bagnety!
Skacze, niby rozsrożony lew, i uderza, jak huragan. Bojowa furya niesie go i ciska w odmęty strasznej, nieubłaganej walki. Już nie wie co się z nim dzieje.
— Naprzód! Za wolność! Za Ojczyznę! Naprzód! — jakby sam Bóg wolał na niego.
Więc też księżyna szalał: kłuł, mordował, walił kolbą niby cepem, miażdżył, zabijał i, o Boże! zwyciężał. Naprawdę zwyciężał. Wrogowie pierzchali przed jego straszliwymi ciosami, czyniło się jakoś dziwnie cicho i pusto, że z karabinem do ataku biegał dokoła i przyczajony wypatrywał kogoby jeszcze lubego życia pozbawić.
— Jegomość! A to złodzieje wyłamują. okiennice do salonu! Jegomość! Ratunku!
Głos był jakby Magdy, jakieś pięści waliły we drzwi, aż cały dom rozdygotał.
Obejrzał się nieco przytomniej i, dostrzegłszy pusty pokój i meble porozrzucane w dzikim nieładzie, zdmuchnął nagle świecę. Długo medytował w ciemnościach, nim pojął, co się z nim wyrabiało.
— Jezus Marya! Dyabeł siedzi w tym karabinie i dyabeł mnie opętał!