Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Śmiała się długo, obłamując kwitnące gałęzie jabłoni, rzucała je na mnie, a ja uciekałem również ze śmiechem.
Obudził mnie przypływ, morze huczało jak organy i biło we mnie bryzgami, byłem już cały przemoczony i księżyc świecił mi prosto w oczy, zerwałem się na nogi, nieznajomego nie było nigdzie widać, poszedłem śpiesznie do hotelu i ledwiem się położył, a dałbym głowę, że jeszcze nie zasnąłem, ktoś delikatnie zapukał. Wiem, że usiadłem na łóżku i że księżyc zalewał cały pokój.
Weszła ona, widziałem, jak przymykała drzwi, szła do mnie...
— Uciekłeś, a to nasz ślub! Nie pamiętasz? Zarzuciła mi ręce na szyję.
Przepadliśmy w strasznych, pożerających pocałunkach. Byłem przytomny i pamiętam, jak jej purpurowe, głodne usta wciąż szukały moich, jak okręcały mnie jej białe, nagie ramiona i jaki żar bił od niej! Byłem pewny, że to nie sen, lecz rzeczywistość, ale jej pocałunki wciągały mnie w jakiś nieprzytomny, oszalały z rozkoszy wir, że przepadałem co chwila w niepamięci wszystkiego, to pokój mój stawał się tamtym sadem, pełnym kwitnących jabłoni, to pociągiem, łamiącym się w chwili katastrofy, to szpitalem, a ona, niby siostra Joanna, siedziała przy mnie rozmodlona. A w jakiejś chwili przypomniał mi się tamten zamordowany, i strach mną zatargał... Poczułem całą rzeczywistość zbrodni, cały ciężar winy, całą jej grozę...