Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To ja cię wołam, chodź, ratuj mnie!
Stała na ganku, cała w czerni, pełna groźnego majestatu, oczy jej zapłonęły ponuro, gdy zaszeptała cicho a nakazująco:
— Broń mnie, ratuj! To on! On!
Jakiś człowiek się zbliżał, już się pochylił cały i sprężył, jakby się miał na nią rzucić, i krzyczał dziko:
— Nienawidzę cię!
Rzuciłem się na niego i chwyciłem za gardło, sczepiliśmy się jak rozwścieklone psy, taczając się i bijąc o drzewa i słupy ganku, wreszcie padliśmy na ziemię; gniotłem go kolanami i dusiłem, ale bronił się zajadle, a mnie już zaczynało brakować sił, gdy wtem ona wcisnęła mi w rękę nóż i zakrzyczała:
— Zabij go! Zabij!
I zabiłem! Zabiłem na śmierć, uderzałem w niego po sto razy, pastwiłem się nad nim z rozkoszą, chociaż już leżał martwy.
— Musimy go schować — powiedziała z naciskiem.
Powlekliśmy go do jakiejś studni i wrzucili; jeszcze teraz słyszę, jak, padając w głąb, rozbijał się o cembrowiny i jak woda trzasnęła pod nim.
— On jeszcze żyje! — szepnęła, zaglądając do studni. Zajrzałem i ja: jego głowa unosiła się nad czarną, lśniącą wodą; strach nas ogarnął, zaczęliśmy gorączkowo zarzucać go kamieniami, ziemią i gałęziami.
— Nie wyjdzie! Chodźmy!