Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A może śni mi się tylko?... — myślałem, oblany zimnym potem męki.
— Zabiłeś go na śmierć! Nie znajdą go, leży w studni, pamiętasz! — mówiła mi cichutko.
Pamiętałem, pamiętałem tak dokładnie, że rozpacz mnie ogarniała, męczyłem się jak potępieniec, nie mogąc tylko zrozumieć: sen to wszystko, czy rzeczywistość?
— Co się ze mną dzieje? Gdzie jestem? — usiłowałem się upewnić, że nie śnię, szczypałem się po rękach, biłem pięścią w kant łóżka, nasłuchiwałem tykotania zegarka, ale ona zajrzała mi w oczy, podając znowu pożądliwe usta. Odepchnąłem ją, wylękły i wzburzony.
— Kto ty jesteś?
Pamiętam, że krzyczałem ze wszystkich sił.
— Nikt o tem nie wie, to nasza tajemnica! Muszę iść, muszę...
Z jakąż radością myślałem, że sobie pójdzie, a ja zostanę sam; tylko skłopotała mnie myśl, aby jej nikt nie zobaczył wychodzącej.
— Wezmę zakrytą dorożkę.
Nasłuchiwałem pod drzwiami, czy kto nie chodzi po korytarzach.
— To nasza tajemnica... Wracaj do mnie prędko, czekam cię...
Całowała mnie, poczułem na twarzy jej łzy, twarz miała bolesną.
— Wiesz, już na zawsze... Mój drogi człowieku, na zawsze...