Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zakonnica okryła ją długim, białym welonem i powiodła w głąb ogrodu, a kiedy chciałem iść za nią, już jej nigdzie nie było; szukałem jej pod jabłoniami, szukałem w pustych ogrodach, szukałem długo i napróżno, i daremnie wołałem, daremnie; tylko siwa postać, siedząca w ganku, powiedziała cicho:
— Ona cię zawoła. Czekaj cierpliwie, wiesz, potem...
Obudziłem się z szaloną tęsknotą w duszy.
To był tylko sen, wiedziałem o tem, ale nigdy rzeczywistość nie pojmała mnie w taką ciężką niewolę, jak to senne widziadło, nigdy nie tęskniłem tak strasznie za żadną żywą kobietą, nigdy...
Ale życie ujęło mnie w swoje nieubłagane pazury, i zwolna zapomniałem o niej, a reszty dokonał tak zwany, zimny rozsądek.
Przeszło coś ze dwa lata, byłem już zupełnie zdrowy, gdy pewnej nocy znowu mi się przyśniła.
Była jakaś noc ciężka i upalna, chodziłem po jakimś pokoju, błyskawice wiły się po ciemnem niebie, pioruny trzaskały w jakieś drzewa, buchające słupami ognia... Czytałem depeszę od niej: wzywała mnie, abym natychmiast przyjeżdżał. Pamiętam, jak się śpieszyłem, jak mi wszystko leciało z rąk, że opóźniałem się na pociągi, jak wtedy przed katastrofą, jak później przejeżdżałem przez miasta nieznane, jakieś obce kraje, a ciągle z dręczącem uczuciem niepokoju, że czeka na mnie, że mnie woła! Stałem w korytarzu, jak wtedy, i jak wtedy