Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

słońce świeciło mi w twarz, a przed oczyma przelatywały pola i lasy, a ktoś za mną mówił:
— On zginął w kolejowej katastrofie!
Wszyscy patrzyli na mnie, poznałem ich, byli ci sami, co wtedy.
I te panie, które wtedy zginęły na miejscu, i ci, którzy później pomarli z ran, wszyscy...
— Jemu się śni dziwna historja. Dziwna — mówili, patrząc wciąż na mnie.
Usiadłem na dawnem miejscu, zapaliłem papierosa i powiedziałem z radością:
— Pociąg się rozbije, a wy zginiecie!
Powstał krzyk, zaczęli uciekać, tłoczyć się i przewracać, a ja wyskoczyłem z pociągu i, jak ptak, leciałem nad polami, unosiłem się lekko i radośnie, z poczuciem niezmiernej siły, aż zobaczyłem tamten dom i opadłem na ziemię. Jabłonie kwitnęły, jak zawsze, i w ganku siedziała siwa pani z pończochą w ręku.
— Czeka na pana, tęskni... — mówiła surowo.
Trwoga mnie poniosła, i tęsknota, leciałem przez puste pokoje, szukałem jej wszędzie, jacyś ludzie stali pod ścianami — błagałem, aby mi wskazali, gdzie ona jest, nie odpowiedzieli, patrząc na mnie posępnie i groźnie, biłem się wśród tych niemych ludzi oszalały z rozpaczy, gdy naraz otworzyły się drzwi jakiegoś pokoju, i zobaczyłem ją leżącą pod przejrzystą, czarną zasłoną, jakby w łóżku, czy też na niskim ołtarzu, bo kwiaty stały dokoła i wielkie zapalone świece.