Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niałe, męczeńskie twarze i bohaterskie jasne oczy, pełne zastygłych łez, pokolei, z tragiczną rezygnacją i w modlitewnem skupieniu szły na swoją kaźń, i pokolei padały te same słowa:
— Nie będę pacierza mówić po niemiecku!
Nauczyciel stawał się coraz czerwieńszy i coraz wolniej, systematyczniej i mściwiej pastwił się nad niemi. Pokolei również bił, targał za włosy, kopał i rzucał na ściany i ławki, aż ochrypł ze wściekłości, ale żadne się nie zachwiało, żadne nie jęknęło głośniej, ani nawet zapłakało.
Szły mężnie, w ekstatycznem, świętem uniesieniu, z szeptem pacierzy na roztrzęsionych wargach, szły jakby na stos ofiarny, a każde wołało, nieulękle:
— Nie! Nie! Nie!
Aż znużony ich bohaterstwem i własną wściekłością, zachrzypiał:
— Sitzen!
Ledwie już dyszał ze zmęczenia i, wsparty o katedrę, oblatywał nienawistnemi oczyma te głowy uparte, te twarze pocięte sinemi pręgami i zalane krwią, lecz nim się zupełnie uspokoił, gdzieś z ostatniej ławki, podniosła się jakaś dziewczynka, miała osiem lat, różową buzię, niebieskie oczki, lniane warkoczyki, zaplecione nad czołem, i wielką, trwożną powagę w twarzyczce — podeszła do niego i, wyciągając strachliwie to jedną, to drugą rączkę, szepnęła płaczliwie:
— Ja jeszcze nie dostałam!