Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nauczyciel położył na katedrę długą trzcinę, napił się wody, odsapnął i, nie podnosząc oczu, zaczął wywoływać pokolei:
— Marie Kluska!
Głos miał nieco schrypły i niby łagodniejszy. Chuda, wysmukła dziewczynka o przezroczystej, chorowitej twarzy podniosła się z ławki, przeżegnała się i, trzymając w rączynach medalik, zawieszony na szyi, szła chwiejnym, ciężkim krokiem, lecz, stanąwszy przed nauczycielem, zatopiła w nim jasne oczy i wyrzekła mocno i wyraźnie:
— Nie będę pacierza mówiła po niemiecku.
Uderzył ją kijem w twarz, aż zaskowyczała z bólu, chwytając się za rozcięty policzek; krew pociekła przez palce, nadludzkim wysiłkiem zdusiła płacz i, milcząca, sztywna, zalana krwią i łzami, powlokła się do ławki.
— Martin Pila! — zagrzmiał po chwili.
Gruby chłopak pobladł jak płótno, ale podszedł i odpowiedział:
— Po szwabsku gadać pacierza nie będę!
A kiedy dostał trzciną po głowie i plecach, to ani nie krzyknął, ani nawet się nie skrzywił, spojrzał tylko w niego z nienawiścią i mruknął wyzywająco:
— Psie, zapowietrzone ścierwo!
Nauczyciel snadź nie dosłyszał, bo wywoływał dalej, prawie już pokolei.
I pokolei, wolno a coraz ciężej i spokojnie podchodziły do niego dzieci, pokolei podnosiły zsi- 8